Max Ernst „Europa po deszczu II”, olej na płótnie, 1940-1942. Wystawa “Surrealism and Magic: Enchanted Modernity”, Peggy Guggenheim Collection. Wenecja 2022
“Ernst began this landscape suggestive of fossilized growth and destitution in Europe and completed it after his move to the U.S. In it he drew on apocalyptic imaginery to explore the political and cultural devastation caused by Fascism, and his own sense of alienation and his physical and emotional exile. Ernst created this work using decalcomania – a technique in which the compression of two painted surfaces results in abstracted forms – to suggest the transformative power of alchemy at work. The avian creature at the composition’s center references Ernst’s alter ego, the magical bird-creature Loplop. His female companion who has her back turned is the artist Leonora Carrington. Ernst often symbolically examined his separation from Carrington through such pictorial means”. (exhibition text)

„Mieszkańcy wybrzeża znali dziwne historie o tych dwóch osobnikach, którzy przybywali na ziemię w chwilach wielkich nieszczęść, kiedy straszliwa wojna groziła wbiciem swego harpuna w pierś dwóch wrogich krajów albo cholera zamierzała rzucić swą procą rozkład i śmierć między domy miast. Najstarsi spośród tych, którzy zajmowali się plądrowaniem po wrakach statków, twierdzili, z powagą marszcząc brwi, że te dwa upiory o niebywałej rozpiętości skrzydeł, widywane podczas huraganów nad ławicami piasku i przybrzeżnymi rafami, to geniusz ziemi i geniusz morza, obnoszące w powietrzu swój majestat, gdy naturę nawiedzały wielkie przewroty i złączone wieczystą przyjaźnią, której niezwykłość i wspaniałość napełniały zdumieniem nieskończony łańcuch pokoleń. Mówiono, że lecąc jeden obok drugiego, niczym dwa kondory z Andów, lubili zataczać koncentryczne kręgi w bliskich słońcu warstwach atmosfery i żywili się tam najczystszymi esencjami światła; że potem bardzo niechętnie obniżali nachylenie swego pionowego lotu ku przerażonej orbicie, na której wiruje glob ludzki, nawiedzony szaleństwem, zamieszkały przez okrutne stwory masakrujące się nawzajem na polach, gdzie ryczy bitwa (o ile nie zadają sobie śmierci perfidnie, skrycie, w środku miast, sztyletem nienawiści lub ambicji), a karmiące się istotami podobnie jak one pełnymi życia, choć trochę niżej umieszczonymi na drabinie bytu. Niekiedy, chcąc strofami swych proroctw wzbudzić w ludziach skruchę, postanawiali niezłomnie, że popłyną, rozgarniając przestrzeń mocnymi ramionami, do rejonów gwiezdnych, gdzie wskutek oddalenia jest już prawie niewidzialna i ma wygląd małej kulki ta planeta, która porusza się wśród gęstych oparów chciwości, pychy, przekleństw i szyderstwa, wydzielanych jak morowe powietrze przez jej ohydną powierzchnię – i za każdym razem nie brakło im okazji, by gorzko żałować swej dobroci, niedocenianej i opluwanej, wskutek czego szukali schronienia w głębi wulkanów, gdzie rozmawiali z płomieniami buchającymi żarem w kadziach środka ziemi albo zstępowali na dno morza, gdzie ich rozczarowane spojrzenie mogło znaleźć przyjemny wypoczynek oglądając najokrutniejsze potwory otchłani, które wydawały im się idealnie łagodne w porównaniu z bękartami ludzkości. Gdy przychodził zmierzch i życzliwa ciemność, porzucali kratery o porfirowych gzymsach, opuszczali prądy morskie i zostawiali daleko za sobą chropowaty nocnik, w którym szaleje cierpiąca na zatwardzenie odbytnica ludzkich papug – aż w końcu znikała im z oczu zawieszona sylwetka wstrętnej planety. I wtedy, zgnębieni bezowocnym wysiłkiem, wśród gwiazd, które współczuły ich bólowi, i pod spojrzeniem Boga, płacząc ściskali się, anioł ziemi i anioł morza!
Mario i przyjaciel galopujący u jego boku nie byli nieświadomi tajemniczych i przesądnych rzeczy, szeptem opowiadanych przez rybaków wieczorem przy ogniu, po zamknięciu okien i drzwi, podczas gdy wiatr nocny, pragnący się rozgrzać, gwiżdże dokoła słomianej chaty i wstrząsa swym mocnym podmuchem w te wątłe ściany, obramowane u dołu kawałkami muszel przyniesionymi w fałdach konających fal. Nie rozmawialiśmy. Co sobie mówią dwa serca, gdy się kochają? Nic. Ale nasze oczy wyrażały wszystko. Zwracam mu uwagę, że powinien staranniej okryć się płaszczem; on mi odpowiada, że mój koń zbyt się oddala od jego konia – każdy z nas myśli o życiu drugiego jak o swoim własnym, nie żartujemy. On próbuje się uśmiechnąć, ale w rysach jego twarzy widzę ogrom strasznych przeżyć wyrytych przez myśl bezustannie pochyloną nad sfinksami, które swym ukośnym spojrzeniem zbijają z tropu wielkie udręki intelektu śmiertelnych. (…) Nie widzę łez na twojej twarzy, pięknej niczym kwiat kaktusa, powieki twoje są suche jak łożysko strumienia, lecz w głębi twych oczu dostrzegam kadź pełną krwi, gdzie wre twoja niewinność, którą gryzie w szyję skorpion z rodzaju największych. Gwałtowny wiatr spada na ogień płonący pod kotłem i rozmiata ciemne płomienie poza twą świętą orbitę. Przysunąłem głowę do twego różowego czoła i poczułem woń spalenizny, ponieważ moje włosy zajęły się od niego. Zamknij oczy, w przeciwnym bowiem razie twarz twoja, zwęglona jak lawa wulkanu, opadnie ci popiołem w otwartą dłoń. On, zwrócony w moją stronę, zapomniawszy, że trzyma cugle, patrzał na mnie z tkliwością, a jego powieki, podobne do dwóch lilii, podnosiły się i opadały wolno, niczym przypływ i odpływ morza”.
Comte de Lautréamont Pieśni Maldorora i Poezje (1869), przeł. Maciej Żurowski (1976)
