Attila József utca. Budapeszt 2016
Wyszedłem z domu i byłem zadowolony z siebie.
Szedłem ulicami zadowolony z siebie.
Słuchałem ulubionej muzyki.
Wokalista wył, jęczał i szczekał do mikrofonu, jakby naprawdę lubił to robić.
Jakby potępieńcze kaszlenie było idealnym sposobem ekspresji jego osobowości.
Podobało mi się to.
Świat wydawał mi się dobrze ułożonym miejscem.
Miejscem, w którym można chodzić ulicami i spotykać miłych ludzi.
Bo tak się właśnie złożyło, że spacerując, spotkałem takiego człowieka.
Rozmawiałem z nim.
A właściwie z nią. Tak się jakoś składa, że większość sympatycznych ludzi jest płci żeńskiej.
Było miło. I cieszyło mnie to.
Gdyż tak sobie trochę zaplanowałem.
Że wyjdę z domu i zupełnie przypadkiem spotkam kogoś znajomego i sympatycznego.
Muszę się przyznać, że trochę sobie pomogłem, idąc do miejsca, gdzie były większe szanse spotkania kogoś miłego i sympatycznego niż w innych miejscach.
Ale jednak trudno to uznać za oszustwo.
Po prostu sprytnie zwiększyłem swoje szanse.
A jednocześnie wciąż można to było uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności.
A szczęśliwe zbiegi okoliczności lubię najbardziej.
Pogadaliśmy i było miło, więc sobie poszedłem, żeby tego nie zepsuć.
Szedłem zadowolony z siebie, gdy nagle napotkałem ich.
Była ich cała masa.
Stali między Biedronką, a klubem Desperados.
W różnych odległościach od sklepu i klubu. Niektórzy coś już kupili. Inni czekali, aż ich koledzy coś kupią. Jeszcze inni czekali na innych jeszcze nieobecnych, lecz zapowiedzianych, żeby razem wejść do klubu. Albo może najpierw kupić coś w sklepie, zmęczyć w bramie i dopiero potem bawić się w rytmie latino.
Niektórzy tak po prosu czekali.
Nie wiem, po co.
Po prostu.
Stali i wyglądali.
Zajmowali kolejkę do sklepu.
Robili tłok.
Chciałem kupić sobie sok pomidorowy.
Albo Coca-colę.
Gdyż trochę już spacerowałem i byłem spragniony.
Ale ich obecność, to, że było ich tak dużo, uniemożliwiła mi działanie.
Musiałem pójść dalej.
Uciec.
Było ich tak dużo, czekali na coś zadowoleni z siebie.
Mieli na swoich ciałach drogie ubrania, a na twarzach wystudiowane uśmiechy.
Zresztą nawet ci, którzy nie mieli drogich ubrań ani wystudiowanych uśmiechów też byli podejrzanie zadowoleni z siebie.
Nie wiedziałem, którzy denerwują mnie bardziej.
Ci, którzy mają drogie ubrania i są zadowoleni z siebie.
Czy ci, którzy tych ubrań nie mają, ale też są zadowoleni z siebie.
To, na co chcę patrzeć, to apokalipsa, a nie zadowoleni z siebie młodzi ludzie.
To, na co chce patrzeć, to krew, pot i łzy. Zamęczane zwierzęta, nastoletnie prostytutki, dzieci-żołnierze, tortury.
Uciekałem, ale potem spotkałem kolejnych.
Było ich czterech.
Prawdopodobnie studenci prawa.
Ubrani w białe koszule lub hip-hopowe bluzy z kapturem wsiadali do Daewoo Tico.
Świat należał do nich, wszystkie laski były ich.
Na tylnych siedzeniach ich Daewoo Tico.
A jeszcze przed chwilą wydawało mi się, ze są moje.
Poszedłem spotkać się ze znajomymi.
Siedzieli wokół stolika, pili piwo.
Tak naprawdę to nie są moi znajomi, tylko znajomi mojego kolegi.
Ale on ma dużo znajomych, z którymi często się spotyka.
Więc naturalnie, spotykając się z nim, spotykam się z nimi.
Usiadłem i opowiedziałem o tym jak szedłem sobie przez park i byłem zadowolony z siebie, ale potem spotkałem tylu młodych, zadowolonych z siebie ludzi, że nie mogłem już być dłużej zadowolony.
Znajomy zaśmiał się.
Bo było to śmieszne.
Inny chyba się nie śmiali, bo chyba nie słuchali. Albo nie zrozumieli żartu, który nie był żartem, tylko wyrazem rozpaczy.
Mówiłem dalej o tym, że ludzie za mało cierpią. Cierpienie uszlachetnia. Tylko ludzie, którzy dużo cierpią stają się fajni. Trzeba naprawdę się nacierpieć, żeby stać się fajnym. Dlatego jest tak mało fajnych ludzi, a tak wielu zadowolonych z siebie.
A potem poszedłem po piwo.
Rozmawialiśmy o rzeczach i filmach.
Nie za dużo. Nie ma co rozmawiać za dużo.
Nie ma nic takiego, co trzeba by wypowiedzieć.
Wystarczy pić piwo, w skupieniu, w milczeniu.
To jest dobre i nie świadczy o przesadnym zadowoleniu z siebie.
Potem poszedłem dalej i znowu byłem trochę zadowolony z siebie.
Ale nie za bardzo.
Tylko na tyle, na ile jest to konieczne, żeby iść ulicą.
Żeby nagle nie upaść i nie umrzeć.
Jaś Kapela