Monika Grabuschnigg „Pop up those wings into stardust”, glina, żywica, 73×34 cm, 2017. Carbon 12 (Vienna Contemporary). Wiedeń 2017
„Za mną, pod osłoną liści zwisających z gałęzi, które służą jako dach, ułożone na ziemi, wzdęte i sczerniałe ciało myśliwego ugryzionego przez grzechotnika. Brat Pedro mówi, że Indianin zmarł przed kilkoma godzinami. Mimo to czarodziej zaczyna potrząsać wydrążoną tykwą, pełną kamyków – jedyny instrument muzyczny, jaki mają ci ludzie – próbując odstraszyć wysłanników śmierci.
Zapada rytualna cisza przed rozpoczęciem formułek magicznych wyczekiwanych w najwyższym naprężeniu. I oto w ogromnej puszczy, wypełniającej się już lękami nocy, rozbrzmiewa Słowo, Słowo, które jest już czymś więcej niż słowem. Słowo naśladujące głos mówiącego, a także ten, który się przypisuje duchowi zmarłego. Jeden wydobywa się z gardła kapłana, drugi z jego brzucha. Jeden jest poważny i głuchy jak podziemne wrzenie lawy, drugi, niezbyt donośny, jest wzburzony i gniewny. Odzywają się na przemian. Jeden odpowiada drugiemu. Jeden grozi, podczas gdy drugi jęczy. Głos z brzucha przybiera tony sarkazmu, kiedy ten z gardła zaczyna nalegać. Słychać coś jakby gardlane portamenti, które przechodzą w ryk sylaby, które nagle zaczynają się powtarzać częściej, stwarzając w końcu rytm; coś jakby trele przerywane nagle przez cztery nuty, które są zalążkiem melodii. Ale potem następuje wibrowanie języka między wargami, tłumiony ryk, synkopowane dmuchanie w tykwę. Coś, co wznosi się o wiele wyżej niż mowa, a zarazem jest jeszcze bardziej dalekie od śpiewu. Coś, co nie ma wokalizy, ale jest już czymś więcej niż słowo.
Po kilku minutach ten krzyk nad trupem, otoczonym przez nieme psy, robi się straszny. Teraz czarownik staje na przeciw trupa, krzyczy i tupie w ziemię piętami w rozdzierającym ataku furii, która jest już głęboką próbą buntu przeciw mocom zniszczenia, krzyżującym plany człowieka. Usiłuję trzymać się z dala od tego, zachować dystans. A jednak nie mogę nie poddać się straszliwemu czarowi, jaki wywiera na mnie ta uroczystość. Wobec nieprzejednania śmierci, która nie chce wypuścić z rąk swej zdobyczy, Słowo nagle załamuje się, traci siły. W ustach czarownika, kapłana orfickiego, chrypnie i urywa się Tren – bo nie jest to niczym innym jak trenem – pozostawiając mnie oszołomionego odkryciem, że przed chwilą byłem świadkiem Narodzin Muzyki”.
Alejo Carpentier Podróż do źródeł czasu (1953)