Nikki Soppelsa „A cutting”, kolaż, papier, 2019. „International Collage Art Exhibition”, Galeria Retroavangarda. Warszawa 2019
„Każde wielkie miasto jest dla jazzmana miejscem, w którym gra, pracuje i zarabia pieniądze, jednak Breeze i ja woleliśmy Chicago od Nowego Jorku. Właśnie dlatego prysnęliśmy z Wielkiego Jabłka, gdzie rządziły przede wszystkim cool jazz, bebop i hard bop, i gdzie w czasach przed Coltrane’em, jeżeli próbowałeś improwizować… grać coś nowego, a na dodatek byłeś białasem, twoja kariera mogła szybko legnąć w gruzach. (…)
No i w Chicago jest jezioro. Za pierwszym razem Breeze na jego widok powiedział po prostu: Tak! Wiedziałem, co ma na myśli. Spoglądając w jedną stronę, widziałeś jedynie wielkie miasto. A potem mogłeś się odwrócić plecami do metropolii, zapomnieć o niej i… miałeś przed sobą niekończącą się wodę, zmrożoną pod księżycem o drugiej nad ranem. Dzięki tej wodzie rozumieliśmy samotność i wieczność. Patrząc na jezioro, można czasem doświadczyć myśli, które są jak dym, wirujący i znikający, można pomyśleć o magii, uprzytomnić sobie, jak mali jesteśmy my wszyscy, a może nawet prześnić dziecięcy sen o potworach, które pływają i pełzają tuż pod powierzchnią wody, leniwie poza zasięgiem naszego wzroku.
Cóż, dla stałych mieszkańców Chicago miasto, które pracuje, jest również miastem, które śpi, więc w godzinach, jakie przeciętni ludzie spędzali w objęciach Morfeusza, wiele razy można było znaleźć Breeze’a i mnie nad jeziorem. Breeze miał ze sobą swój saks. W owym czasie wszędzie, dokąd szedł, brał ze sobą instrument. Czasami, kiedy było naprawdę dobrze, gdy heroina szalała nam w żyłach i niesamowicie odmieniała spojrzenie, potrafiliśmy dostrzec blask na wodzie – to były lśniące nuty, doskonałe i czyste, które trwały przez chwilę w bezruchu, a później rozbijały się i zamieniały w pianę. (…)
Pracowaliśmy zatem, tworząc muzykę, a czasami dotykając, naprawdę dotykając… pożądanych dźwięków. (…) Pragnęliśmy momentu metafizyki, rozumiecie? (…) Szukaliśmy porannego blasku przebijającego się przez chmury na sekundę przed pojawieniem się pomarańczowego słońca. Chcieliśmy nie snu, ale uczucia, kiedy prawie pamiętasz sen. Pragnęliśmy, żeby nasza muzyka była trochę taka, jak nasze wyobrażenie Boga. I, kiedy spojrzę wstecz i pomyślę o tamtych dniach, czasami, och, czasami, gdy naprawdę wspominam, zastanawiam się, czy nie pragnęliśmy księżyca na wodzie? (…) Zdarzały się dni, gdy wszystko nam wychodziło – uzyskiwaliśmy spokój, swobodę, łagodność. Zdarzały się dni, kiedy odnajdowaliśmy w sobie muzykę, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. (…)
Szliśmy bez celu, towarzyszyła nam duszna cisza, aż dotarliśmy do samej wody. Stanęliśmy na skałach. Mgiełka drobnych kropelek skropiła nasze buty. Breeze wcisnął ustnik między wargi. Zamknął oczy, nadusił kilka klawiszy na próbę, aby przedmuchać saks. Potem dmuchnął mocniej, tworząc kilka dźwięków na pełnym oddechu, raz i drugi. Nie planował, grał, jak chciał. Teraz dźwięki były drżące, proste, a ich brzmienie przypominało krok starca maszerującego ciężko u kresu swoich dni. Później Breeze przeszedł do riffingu, saksofon improwizował, a ja pomyślałem o uczuciu, które masz, gdy już obwiążesz rękę, wbijesz igłę w żyłę, naciśniesz tłoczek strzykawki i wiesz, że w mgnieniu oka płyn popędzi twoją żyłą w górę.
W tym właśnie momencie zobaczyłem coś w wodzie, a w następnej sekundzie melodia wygrywana przez Breeze’a zmieniła się. Gdzieś tam, za pomostem, ktoś pływał.
Instrument Breeze’a zwolnił, dźwięki opadły na krawędź zmęczonego jęku jak w kiepski ranek, kiedy musisz sięgnąć po białe wino, aby zabić ból. Pewnie, wiedziałem wiele o Breezie – wiedziałem skąd pochodził i jak dotarł do miejsca, w którym obecnie był – ale teraz wygrywał dźwięki, których nigdy nie słyszałem. Jakby wracał do własnych początków, do wirującej mgły pragnień i wizji. Jego saksofon kusił i przyciągał. Stał się zakrzywionym rogiem wikingów, który kierował powracający z dala drakkar do zatoki, do bezpiecznej przystani, do gorącego powitania i równowagi.
Osobą w jeziorze okazała się kobieta, pani z jeziora. Przypłynęła do brzegu w rytmie muzyki Breeze’a. Za nią, na wodzie, ciągnęła się powoli znikająca smuga. Z sekundy na sekundę coraz słabszy był ślad wskazujący, skąd kobieta przybyła. Kiedy dotarła do mielizny, wstała i wyszła z wody. Poruszała się tak pewnie po śliskich kamykach, jakby tańczyła. Breeze opuścił saks, który zahuśtał się na rzemieniu. Kobieta nie wyglądała na przestraszoną ani zaskoczoną. Poza widocznym zmęczeniem, była jedynie… piękna. Księżyc tworzył aureolę za jej głową. Jej długie włosy błyszczące od wody zwisały splątane niczym węże nadrzewne na gałęziach dżungli.”
Mort Castle Księżyc na wodzie, tłum. Ewa Wojtczak (2008)
„Any city’s a rough-old, tough-old dues paying time for a jazzman, but Chicago was better than New York for Breeze and me. That’s why we blew the Apple Major, where cool and post bop and hard bop pretty much ruled, and where, pre-Coltrane revela-tions, if you were into something new, and you were Ofay besides, it was guaranteed nowheresville. (…)
And Chicago had the lake. First time he saw it, Breeze said, Yes. I knew what he meant. Looking one way, all you’d see was city. Then you could turn your back on it, forget it, and there was endless water, frozen in two a.m. moonlight, making you understand loneliness and eternity. And maybe you had the kind of thought that’s like smoke, curling and disappearing, thinking about magic and just how small we all are and maybe you even dreamed the kid-dream of dream monsters that swim and slither just under the surface of water and just out of sight.
Yeah, for the good solid citizens of Chicago, the city that works is also the city that sleeps and when the square johns were doing Morpheus, there were many times when you could find Breeze and me by the lake. Breeze would have his horn. Most everywhere he went – then – the sax was with him. Sometimes when it was re-ally right, the heroin rushing through you and turning your vision incandescent, you could see the radiance, the notes shining on the water, perfect and pure for an instant before they shattered and changed into foam. (…)
And we were working on and getting to and sometimes touching, really touching – close to the sound. Uh-huh, the sound. What was it we wanted? What we were after? (…) A moment for metaphysics, okay? (…) We wanted morning light coming through the clouds the second before the sun goes orange-pink. We wanted not a dream but the way you feel when you almost remember the dream. We wanted it be a little bit like you think maybe God is. And looking back and thinking back and sometimes, oh, way down there, really going back, I wonder if we didn’t want the moon on the water? (…) There were times when we laid it down, the calm and the ease and the gentle. There were times when we found the song inside you that you didn’t even know was there. (…)
We drifted, the two of us and the muggy quiet, our steps taking us close to the waterline. We stood on the rocks. Spray splashed our shoes. Breeze squeezed the mouthpiece between his lips. He shut his eyes, doing some key-flipping to clear the horn. Then he let a few notes slide out of the bell, full of breath, just on the verge of breaking. There was no set time to what he laid down. It was just this shaky, brute insistence to continue, like an old man marching heavy-footed to the end. Then he went to this riffing thing, kind of a squeak-jump-around, like the feeling you get when your arm’s tied up, you’ve got the bubbling hit, your bubbling hit, in the dropper, and you know in just one eye-blink you’ll spike that vein for the big rush. That was when I saw something in the water and that was when Breeze’s tune changed. Way out there, way beyond the pier, someone was swimming.
Breeze’s horn was going slow, notes rounded with a tired moan edge, like a bad morning when you’ve got to reach for the white port to kill the pain. Sure, I knew Breeze’s stuff – knew where he was coming from and how he got there – but he was putting down a sound I had never heard before. It went way back to the begin-nings, to swirling fog of wishes and visions. His sax was luring and welcoming. It was the curved Viking horn bringing the far-traveled dragonship into the bay, to safe harbor and warm greeting and balance.
What was out there was a lady, a lady in the lake. She came swimming toward shore in rhythm to Breeze’s music. Behind her was an ever-vanishing trail in the water. From second to second, the connection from where she was to where she had been was disappearing. When she reached the shallows, she stood up, came walking out. She moved sure-footed on clicking pebbles, like a dance. Breeze lowered the horn, let it swing on the cord. She did not look frightened or surprised. All she looked – here’s a word so tired it sags – was beautiful. The moon was a halo behind her head. Her long lake-gleaming hair hung tangled like tree snakes on jungle branches.”
Mort Castle Moon on the Water (1978)