Márton Emil Tóth “Agoraphobia”, 50x40x70cm, technika mieszana, 2015. Everybody Needs Art (Art Market Budapest). Budapeszt 2015
„Oto jest historia mojej młodości. Gdy ją rozpamiętuję, wydaje mi się krótka jak noc letnia. Odrobina muzyki, nieco intelektu, trochę miłości, próżności — a przecież była piękna, bogata i barwna niczym eleuzyjskie święto.
Nie mogłem dłużej wytrzymać w mieście, gdzie mnóstwo wspomnień opadało mnie na każdym kroku i dusiło za gardło. Obojętne mi było, co teraz będzie. Chory był sam rdzeń mej duszy i zgroza mnie ogarniała przed wszystkim, co żyło. Nikła zdawała się nadzieja, że moja zdruzgotana dusza podniesie się znowu i ze świeżo rozpiętymi żaglami popłynie ku cierpkiemu szczęściu wieku męskiego.
Obecnie nadszedł w mym życiu okres na pozór bardziej ożywiony i barwniejszy, który mógłby od biedy stanowić temat niewielkiej modnej powieści.
W osiem dni później rzeczy moje pojechały do Bazylei, a ja przewędrowałem piechotą ładny szmat południowej Francji, czując, jak z każdym dniem nieszczęsne paryskie czasy, których wspomnienie prześladowało mnie niczym zaduch, płowiały i zamieniały się w mgłę. Zdawało mi się, że biorę udział w jakimś olśniewającym festynie. Nocowałem w zamkach, młynach, stodołach, ze smagłymi, rozmownymi chłopakami piłem ich ciepłe, słoneczne wino. Obdarty, chudy, opalony i zmieniony na duszy przybyłem po dwóch miesiącach do Bazylei. Była to moja pierwsza tak długa wędrówka — pierwsza z wielu.
W Bazylei wynająłem sobie studencką budę na przedmieściu, rozpakowałem manatki i zacząłem pracować. Cieszyłem się, że mieszkam w cichym mieście, gdzie mnie nikt nie zna. Kontakty z kilkoma gazetami i przeglądami jeszcze trwały, miałem więc zajęcie i zarobek. Pierwsze tygodnie były dobre i spokojne, potem z wolna powrócił dawny smutek, trwający dniami, tygodniami, nie mijający nawet przy pracy. Kto sam na własnej skórze nie poczuł, co to jest melancholia, ten jej nie zrozumie. Jak ją opisać? Miałem wrażenie potwornego osamotnienia. Między mną a ludźmi i życiem miasta, placów, domów i ulic istniała stale głęboka przepaść. Gdzieś wydarzyło się wielkie nieszczęście, gazety donosiły o ważnych sprawach — mnie to nic nie obchodziło. Urządzano święta, chowano zmarłych, odbywały się targi, koncerty—po co? na co? Wybiegałem za miasto, włóczyłem się po lasach, wzgórzach i gościńcach, a dokoła mnie łąki, drzewa, pola milczały, pogrążone w żałobie bez skargi, patrząc na mnie błagalnie, pragnąc mi coś powiedzieć, wyjść naprzeciw, powitać mnie. Ale tkwiły w bezruchu i nie umiały mówić, a ja rozumiałem ich cierpienia i współcierpiałem z nimi, gdyż nie mogłem ich wybawić.
Poszedłem do lekarza. Zaniosłem mu notatki i spróbowałem opisać moją chorobę. Czytał, wypytywał, badał mnie.
— Pozazdrościć panu zdrowia — pochwalił mnie potem. — Fizycznie nic panu nie dolega. Niech pan stara się rozweselić lekturą albo muzyką.
— Z racji mego zawodu codziennie czytam mnóstwo nowości.
— Bądź co bądź powinien pan także zażywać trochę ruchu na świeżym powietrzu.
— Gonię codziennie trzy do czterech godzin po okolicy, a w czasie wakacji co najmniej drugie tyle.
— Wobec tego trzeba się zmusić do pójścia między ludzi. Przecież panu grozi niebezpieczeństwo, że pan na serio zostanie mizantropem.
— Co to ma do rzeczy?
— Bardzo wiele. Im większa chwilowo niechęć pańska do życia towarzyskiego, tym bardziej winien pan zmusić się do przebywania wśród ludzi. Stan pana nie jest jeszcze chorobą i nie wydaje mi się groźny, ale jeśli pan nie przestanie tłuc się po świecie tak biernie, może pan w końcu stracić kiedyś równowagę.
Lekarz był człowiekiem rozumnym i życzliwym. Współczuł mi. Polecił mnie pewnemu uczonemu, w którego gościnnym domu panował pewien ruch intelektualny i literacki. Wybrałem się tam. Znano moje nazwisko, przyjęto mnie uprzejmie, niemal serdecznie i zacząłem częściej bywać.
Tymczasem wyszło na jaw, że dużo przesiaduję po knajpach i właściwie jestem cichym pijakiem. Nie dziwiło mnie to zbytnio, bo właśnie wśród kobiet i mężczyzn ze środowiska akademickiego plotki krzewiły się najbujniej. Moim towarzyskim stosunkom owo zawstydzające odkrycie wcale nie zaszkodziło, przeciwnie, uczyniło mnie ono wielce pożądanym gościem: właśnie w tym czasie entuzjazmowano się wstrzemięźliwością, panowie i panie należeli do komitetów przeciwalkoholowych i cieszono się z każdego grzesznika, który im wpadał w ręce.
Widziałem siebie, jak wspinam się po skalnej ścianie, aby zerwać alpejskie róże dla Rösi Girtanner, widziałem siebie w Zurychu, podnieconego książkami, muzyką i rozmowami, płynącego z Erminią Aglietti nocą po jeziorze, widziałem, jak rozpaczam nad śmiercią Ryszarda, podróżuję i powracam, jak zdrowieję i znowu cierpię. Po co? Za co? O Boże, czyż to wszystko było tylko igraszką, przypadkiem, malowanym obrazkiem? Czyż nie męczyłem się z pożądania i nie walczyłem o ducha, o przyjaźń, piękno, prawdę i miłość? Czyż nie wzbierała we mnie bez przerwy duszna fala tęsknoty i uczucia? I wszystko to na nic, mnie na udrękę, nikomu na uciechę! Po takich rozmyślaniach czułem, że dojrzałem do knajpy. Gasiłem lampę, po omacku schodziłem stromymi, krętymi schodami i zjawiałem się w winiarni. Tam witano mnie jako dobrego klienta z uszanowaniem, ja zaś byłem zazwyczaj czupurny, a niekiedy grubiański.
Mimo to znalazła się garstka zawołanych bywalców knajp, sami podstarzali już i nieuleczalni grzesznicy, z którymi miałem znośne stosunki i przesiedziałem wspólnie niejeden wieczór. Był wśród nich zwłaszcza jeden, wyjątkowy gbur, z zawodu rysownik, wróg kobiet, świntuch i pijak pierwszej klasy. Jeśli spotykałem go wieczorem samego w jakiejś knajpie, odbywała się za każdym razem wielka popijawa. Najpierw rozmawialiśmy i dowcipkowali, popijając mimochodem butelczynę czerwonego wina. Potem z wolna picie wysuwało się na pierwszy plan, rozmowa usypiała i siedzieliśmy w milczeniu naprzeciw siebie, pociągając brissago i opróżniając każdy swoją butelkę. Przy tym jeden nie dawał się wyprzedzić drugiemu, zawsze równocześnie kazaliśmy sobie napełniać flaszki i obserwowaliśmy się wzajemnie na wpół z szacunkiem, na wpół ze złośliwą uciechą.
Jałowe i męczące było ustawiczne rozmyślanie o przyczynach mego smutku i niezdolności do życia. Bynajmniej nie miałem wrażenia, że się skończyłem i wyczerpałem, raczej pełno we mnie było niejasnych popędów i wierzyłem, że we właściwym czasie uda mi się jeszcze stworzyć coś głębokiego i dobrego i wydrzeć opornemu życiu przynajmniej garstkę szczęścia. Ale czy ta godzina kiedykolwiek nadejdzie? Z goryczą myślałem o owych nowomodnych, nerwowych panach, którzy tysiącem sztucznych podniet pobudzali się do artystycznej pracy, gdy we mnie drzemały i marnowały się wielkie siły. I znowu głowiłem się, jaka przeszkoda, jaki demon sprawił, że w mym odpornym, silnym ciele dusza zakrzepła i stawała się coraz cięższa. Przy tym nurtowała mnie jeszcze i ta dziwaczna myśl, że uważałem siebie za indywidualność w jakiś sposób poszkodowaną, której cierpień nikt nie zna, nie rozumie i nie podziela. Jest to diabelska cecha melancholii, że czyni człowieka nie tylko chorym, ale także zarozumiałym i krótkowzrocznym, a nawet aroganckim. Człowiek czuje się jak ów pretensjonalny Atlas Heinego, który sam dźwiga na swych barkach wszystkie bóle i zagadki świata, tak jakby tysiące innych nie znosiło tych samych cierpień i nie błądziło w tym samym labiryncie.”
Herman Hesse Peter Camenzind (fragmenty)