Oliver Czarnetta „Spektrum”, rzeźba, żywica, ok. 28 cm, 2015; w tle Bim Koehler „KE – 49.08”, pigmenty na drewnie, 49×39 cm, 2014. Galerie Schmalfuss (Art Market Budapest). Budapeszt 2015
„W wielu dziedzinach zawsze pozostanę dzieckiem, ale jednym z tych dzieci, które od początku noszą w sobie dorosłego, potworem, który, gdy dorośnie, z kolei nie przestanie nosić w sobie dziecka, co daje w wyniku koegzystencję nie zawsze pokojową, opatrzoną co najmniej dwoma wylotami na świat. Można to rozumieć metaforycznie, ale w każdym razie wskazuje to na usposobienie, które nie zrezygnowało z dziecinnego spojrzenia za cenę uzyskania spojrzenia dorosłego, zaś to zestawienie (dające poetę, może kryminalistę, na pewno kronopia, a ewentualnie humorystę – kwestia dozowania, akcentowania, wyboru: teraz się bawię, teraz zabijam) manifestuje się uczuciem bycia nie całkiem we wszelkich strukturach, wszystkich pajęczynach, które przędzie życie, a w których jesteśmy równocześnie pająkiem i muchą.
Wiele z tego, co napisałem, można podciągnąć pod pojęcie ekscentryczności, jako że pomiędzy życiem a pisaniem nigdy właściwie nie zauważyłem wyraźnej różnicy. Jeżeli w życiu (w moim przypadku) udaje mi się zatuszować ten mój niecałkowity udział – w pisaniu nie jestem w stanie go ukryć; przecież dlatego właśnie piszę, że mnie nie ma lub że jestem częściowo; piszę przez bankructwo, przez rozpacz. Ale ponieważ piszę ‚spomiędzy’, stale zapraszam innych, by szukali swoich ‚pomiędzy’ i z nich spoglądali na ogród pełen drzew, których owoce mogłyby być na przykład drogimi kamieniami. Potworek się nie zmienia.
Dzisiejszy człowiek z łatwością wierzy, że jego wiadomości z historii i filozofii wyzwalają go od naiwnego realizmu. Zarówno na wykładach uniwersyteckich, jak w kawiarnianych rozmowach chętnie przyznaje, że nie jest tym, na którego wygląda, i zawsze gotów jest twierdzić, że zmysły zwodzą go, zaś inteligencja stwarza znośny, chociaż niekompletny, obraz świata. Ilekroć zamyśla się metafizycznie, staje się ‚smutniejszy i mędrszy’, ale to zamyślenie jest chwilowe, jest wyjątkiem, podczas gdy ciągłość życia wszystkimi sposobami lokuje go w pozorach, utwierdza je wokół niego, zdobi je w definicje, funkcje, wartości. Ten człowiek jest raczej naiwnym realistą niż realistą naiwnym. Wystarczy obserwować jego stosunek do niecodzienności, wyjątkowości: albo sprowadza je do zjawiska estetycznego, względnie poetycznego (‚to było zupełnie surrealistyczne, daję ci słowo…’), albo z miejsca rezygnuje z badania ‚między-spojrzenia’, które ewentualnie mógł mu dać sen, jakieś niepowodzenie, rzadko spotykana asocjacja słowna lub przyczynowa, niepokojący zbieg okoliczności – jakiekolwiek, choćby migawkowe, pękniecie ciągłości. Jeżeli go zapytać, odpowie, że w ogóle nie wierzy w codzienną rzeczywistość, że akceptuje ją tylko pragmatycznie. Akurat nie wierzy! To jedyna rzecz, w którą wierzy. Jego odczuwanie życia podobne jest do mechanizmu jego spojrzenia: czasem miewa efemeryczną świadomość, że co ileś tam sekund mrugnięcie przerywa widzenie, które jego świadomość postanowiła uznawać za nieprzerwane; ale niemal natychmiast mruganie z powrotem staje się podświadome, zaś książka czy też jabłko utrwalają się w pozornie ciągłym trwaniu. Między okolicznościami a tymi, którzy tym okolicznościom podlegają, tworzy się coś w rodzaju dżentelmeńskiej umowy; ty nie wytrącasz mnie z moich zwyczajów, ja cię nie drażnię i nie łaskoczę.
Czasem jednak mężczyzna-dziecko nie jest dżentelmenem, czasem jest kronopiem, nie wyznającym się w liniach zbieżnych, które albo stwarzają zadowalającą perspektywę, albo, jak w nieudolnych kolażach, zdradzają swą nieodpowiednią skalę: mrówka nie mieści się w pałacu, a czwórka zawiera trzy lub pięć jednostek. Mnie zdarzają się dosłownie takie rzeczy: raz jestem większy od konia, którego dosiadam, raz wpadam w któryś z moich pantofli, tłukąc się boleśnie, nie mówiąc o trudnościach wylezienia zeń, potykaniu się na supełkach sznurowadeł i potwornym odkryciu już na samym skraju, że ktoś wsadził bucik do szafy i jestem w gorszej sytuacji niż Edmund Dantes w zamku d’If, bo w moich szafach nie ma żadnego proboszcza. I podoba mi się, i jestem straszliwie szczęśliwy w moim piekle, i piszę. Żyję i piszę zagrożony ową ‚bocznością’, tą prawdziwą paralaksą, tym byciem zawsze trochę za bardzo na lewo lub za bardzo w głąb od miejsca, w którym należałoby być, ażeby wszystko zsiadło się pomyślnie w jeszcze jeden dzionek bezkonfliktowego życia”.
Julio Cortázar O uczuciu bycia nie całkiem (fragm.) w: W osiemdziesiąt światów dookoła dnia