Antal Plank, metalowe rzeźby na wystawie „Organikus Geometria”, Epreskert. Budapeszt 2018
„Wędrowałem przez nieznane krainy. Wielokrotnie zdawało mi się, że zbłądziłem (na obrazku wystarczy przedstawić to jeden raz), ale słyszałem ‚Koaxpf…’ i unosząc w górę oczy, dostrzegałem ptaka siedzącego na jakiejś roślinie, jakby na mnie czekał. Idąc tak za nim, doszedłem do miejsca, w którym krzaki zasłoniły mi widok. Utorowałem sobie przejście: pod stopami rozwarła mi się pustka. Ziemia tam się kończyła; utrzymywałem równowagę na krawędzi. (Spiralna linia, biegnąca nade mną, wyobraża zawrót głowy). Poniżej nic nie było widać; może jakąś chmurę. I w tej pustce ptak oddalał się, ulatując, od czasu do czasu wyginając szyję w moją stronę, jakby mnie zapraszał, żebym za nim podążył. Gdzie miałem iść, jeżeli tam dalej nic nie było? I oto z dalekiej bieli wynurzył się cień, coś jakby zamglony horyzont, który powoli przyjmował coraz wyraźniejsze kontury. Z pustki wyłaniał się kontynent: widać było brzegi, doliny, wzniesienia, a ptak właśnie nad nimi przelatywał. Ale jaki znów ptak? Nie był już sam, całe niebo tam w górze było furkotem skrzydeł wszelkiej barwy i wszelkich kształtów. Wychylając się sponad krawędzi naszej ziemi, patrzyłem, jak zbliża się dryfujący kontynent. – Płynie prosto na nas! – krzyknąłem, a w tej samej chwili ziemia zadrżała. (Pojawia się napis BANG!, wielkimi literami). Oba światy zetknęły się z sobą, a potem się od siebie odbiły i zaczęły się oddalać, i znów się połączyły i jeszcze raz się oderwały.
Rozejrzałem się dokoła: niczego nie można już było poznać. Drzewa, kryształy, zwierzęta, trawy, wszystko wyglądało inaczej. Gałęzie pokrywały nie tylko ptaki, ale i ryby (mówię tak, żeby mówić) o pajęczych odnóżach albo (powiedzmy) upierzone robaki. Wcale nie zamierzam wam opisywać tamtejszych form życia; wyobraźcie je sobie, jak wam się podoba, jako mniej lub bardziej dziwaczne. Liczy się to, że wokół mnie roiły się wszystkie kształty, jakie tylko świat mógł przybrać w czasie swoich przeobrażeń, a jednak ich nie przybrał, wskutek jakiegoś przygodnego powodu lub jakiejś fundamentalnej nieprzystawalności: były to formy odrzucone, zmarnowane, nie do odzyskania.
Można by powiedzieć, że moje spojrzenie, zamiast unikać widoku tych potworów, szuka ich, jakby chciało się przekonać, że one tak naprawdę nie są do końca potworami i że w pewnej chwili groza ustępuje miejsca doznaniu nie tak znowu przykremu (na rysunku pojawiają się świetliste promienie, przeszywające ciemne tło): piękno istnieje wszędzie tam, gdzie potrafimy je rozpoznać.
Znalazłem się w samym sercu nieznanego kontynentu. (Moja postać zrobiła się maleńka). Widok ptaków, do tej pory dziwaczny, staje się coraz bardziej oswojony. Było ich tak dużo, że utworzyły wokół mnie coś na kształt kopuły, rozpościerając i składając skrzydła (na obrazku rojno od ptaków; moja sylwetka jest ledwie dostrzegalna). Pozostałe przycupnęły na ziemi, obsiadły krzewy i rozstępowały się przede mną. Czy byłem ich więźniem? Obróciłem się, żeby rzucić się do ucieczki, ale ptaki otaczały mnie murem, nie zostawiając mi innego przejścia poza upatrzonym kierunkiem. Popychały mnie wyraźnie tam, gdzie chciały, żebym poszedł, do z góry wyznaczonego celu. Co takiego było tam w głębi? Zdołałem dojrzeć tylko coś w rodzaju olbrzymiego, leżącego jaja, które odmykało się powoli niczym muszla.
Nagle otwarło się na oścież. Uśmiechnąłem się. Ze wzruszenia oczy napełniły mi się łzami. (Jestem narysowany sam, z profilu; patrzę na coś, co jest poza obrazkiem). Miałem przed sobą stworzenie niezwykłej piękności. Piękności odmiennej, nieporównywalnej z innymi formami, z jakimi zwykliśmy kojarzyć piękno (na obrazku stworzenie nadal jest wyobrażone w taki sposób, że tylko ja mam je przed oczami, nigdy czytelnik), a jednak naszej, w takim sensie, w jakim coś jest jak najbardziej nasze na naszym świecie (można by się uciec do przedstawienia symbolicznego: kobiecej dłoni, stopy lub piersi, które wyłaniają się z obfitego płaszcza piór), bez której nasz świat byłby zawsze niezupełny. Czułem, że doszedłem do punktu, w którym wszystkie rzeczy się zbiegają (można by narysować oko o długich, promienistych rzęsach, oko przeobrażone w wir) i który miał mnie właśnie pochłonąć (albo można naszkicować usta, rozchylone wargi, zręcznie narysowane, równie duże jak ja, a ja zostaję wciągnięty do środka i lecę w kierunku języka, który wyłania się z mroku).
Odkąd odkryto istnienie ptaków, idee, które porządkowały nasz świat, weszły w fazę kryzysu. To, co przedtem wszystkim wydawało się zrozumiałe, proste i uporządkowane, sposób myślenia, dzięki któremu rzeczy miały się tak, jak się miały, nic już nie znaczył, a raczej przedstawiał wyłącznie jedną z niezliczonych możliwości; nikt nie wykluczał, że sprawy mogły się potoczyć na wiele innych sposobów. (…) ja widziałem już coś więcej, zwiedziłem świat, który mógłby istnieć, i nie potrafiłem usunąć go z pamięci. I w samym sercu tego świata poznałem uwięzioną piękność, piękność utraconą dla mnie i dla nas wszystkich, i straciłem dla niej głowę. Dni spędzałem na szczycie wzgórza, ze wzrokiem utkwionym w niebo, wypatrując nadlatujących ptaków.
Nie ma potrzeby, bym szczegółowo opowiedział, dzięki jakiemu podstępowi zdołałem wrócić na Kontynent Ptaków. W komiksie wykorzystano by jedną z tych sztuczek, które dobrze wychodzą tylko na rysunku. (Ramka jest pusta. Zjawiam się ja. Pokrywam klejem górny prawy róg. Siadam w dolnym lewym rogu. Z lewej strony, od góry, nadlatuje ptak. Kiedy ptak próbuje opuścić ramkę, ogon się przykleja. Ptak nie przerywa lotu i ciągnie za sobą cały obrazek, przylepiony do ogona, ze mną siedzącym w głębi. Tym sposobem docieram do Krainy Ptaków. Jeżeli ta opowieść wam się nie podoba, możecie wymyślić inną: ważne jest, bym się tam znalazł).
W ułamku sekundy pomiędzy utratą tego, co wiedziałem przedtem i nabyciem tego, co miałbym wiedzieć potem, jedną myślą zdołałem objąć świat rzeczy w ich stanie obecnym oraz świat rzeczy w stanie prawdopodobnym, i pojąłem, że tylko jeden system zdolny jest pomieścić to wszystko. Świat ptaków, potworów, urody Or był tym samym światem, w którym zawsze żyłem i którego nikt z nas dogłębnie nie zrozumiał. – Or! Teraz rozumiem! I ciebie też! Hurra! Niech żyje!”
Italo Calvino Pochodzenie ptaków (fragm.), w: Wszystkie opowieści kosmikomiczne (2005), przekład Anna Wasilewska
„I crossed unfamiliar zones. More than once I thought I was lost (in the drawing it only has to be depicted once), but then I would hear a ‚Koaxpf…’ and, raising my eyes, I would see the bird perched on a plant, as if he were waiting for me. Following him like that, I reached a spot where the bushes blocked my view. I opened a path for myself: beneath my feet I saw the void. The earth ended there; I was balanced on the brink. (The spiral line rising from my head represents my dizziness.) Below, nothing could be seen: a few clouds. And the bird, in that void, went flying off, and every now and then he twisted his neck toward me as if inviting me to follow him. Follow him where, when there was nothing farther on? And then from the white distance a shadow rose, like a horizon of mist, which gradually be-came clearer, with more distinct outlines. It was a continent, coming forward in the void: you could see its shores, its valleys, its heights, and already the bird was flying above them. But what bird? He was no longer alone, the whole sky over there was a flapping of wings of every color and every form. Leaning out from the brink of our earth, I watched the continent drift toward me. ‚It’s crashing into us!’ I shouted, and at that moment the ground trembled. (A ‚bang!’ written in big letters.) The two worlds, having touched, bounced apart again, then were rejoined, then separated once more.
I looked around: I didn't recognize anything. Trees, crystals, animals, grasses—everything was different. Not only did birds inhabit the branches, but so did fish (after a manner of speaking) with spiders' legs or (you might say) worms with feathers. Now it's not that I want to describe to you the forms of life over there; imagine them any way you can, more or less strange, it doesn't much matter. What matters is that around me there were displayed all the forms the world could have taken in its transformations but instead hadn't taken, for some casual reason or for some basic incompatibility: the rejected forms, unusable, lost.
You would have said that my gaze, rather than avoid those monsters, sought them out, as if to be convinced they weren’t monsters entirely, and at a certain point my horror was replaced by a not unpleasant sensation (represented in the drawing by luminous rays crossing the black background): beauty existed even there, if one could recognize it.
By now I was lost in the heart of the unknown continent. (The figure that represents me has become minuscule.) The birds, which a short time before had been for me the strangest of apparitions, were already becoming the most familiar of presences. There were so many that they formed a kind of dome around me, raising and lowering their wings all together (frame crammed with birds; my outline barely glimpsed). Others were resting on the ground, perched on the bushes, and gradually as I advanced they moved. Was I their prisoner? I turned to run off, but I was surrounded by walls of birds who left me no passage, except in one direction. They were driving me where they wanted, all their movements were leading me to one point. What was there, at the end? I could discern only a kind of enormous egg lying on its side, which opened slowly, like a shell.
All of a sudden it was flung open. I smiled. My eyes filled with tears of emotion. (I’m depict-ed alone, in profile; what I’m looking at remains outside the frame.) Before me there was a creature of a beauty never seen before. A different beauty, which couldn’t be compared to all the forms in which we had recognized beauty (in the frame it is still placed in such a way that only I have it before me, not the reader), and yet ours, the most ours thing of our world (in the frame a symbolical depiction could be used: a feminine hand, or a foot, or a breast, emerging from a great cloak of feathers); without it our world would always have lacked something. I felt I had arrived at the point where everything converged (an eye could be drawn, an eye with long radial lashes which are transformed into a vortex) and where I was about to be swal-lowed (or a mouth, the parting of two finely drawn lips, tall as I, and me flying, sucked to-ward the tongue rising from the darkness).
Since the existence of birds had been discovered, the ideas that governed our world had come to a crisis. What everyone had thought he understood before, the simple and regular way in which things were as they were, was no longer valid; in other words: this was nothing but one of the countless possibilities; nobody excluded the possibility that things could proceed in other, entirely different ways. (…) I had seen much more than that, I had visited the world of the things that could have been, and I couldn’t drive it from my mind. And I had known the beauty kept prisoner in the heart of that world, the beauty lost for me and for all of us, and I had fallen in love with it. I spent my days on the top of a mountain, gazing at the sky in case a bird flew across it.
There’s no use my telling you in detail the cunning I used to succeed in returning to the Conti-nent of the Birds. In the strips it would be told with one of those tricks that work well only in drawings. (The frame is empty. I arrive. I spread paste on the upper right-hand corner. I sit down in the lower left-hand corner. A bird enters, flying, from the left, at the top. As he leaves the frame, his tail becomes stuck. He keeps flying and pulls after him the whole frame stuck to his tail, with me sitting at the bottom, allowing myself to be carried along. Thus I arrive at the Land of the Birds. If you don’t like this story you can think up another one: the important thing is to have me arrive there.)
For a fraction of a second between the loss of everything I knew before and the gain of everything I would know afterward, I managed to embrace in a single thought the world of things as they were and of things as they could have been, and I realized that a single system included all. The world of birds, of monsters, of Or’s beauty was the same as the one where I had always lived, which none of us had understood wholly. ‚Or! I understand! You! How beautiful! Hurrah!'”
Italo Calvino The Origin of the Birds (fragm.), in: T Zero (1967), translated by William Weaver