Tivadar Csontváry Kosztka „Ruiny greckiego teatru w Taorminie”, 302×570 cm, olej na płótnie, 1905. Węgierska Galeria Narodowa (Magyar Nemzeti Galéria). Budapeszt 2018
„Rozpoczynał się kwiecień, gdy w ów czwartek mój uczony przyjaciel, mistrz Marcjal Canterel, zaprosił mnie wraz z kilkorgiem swoich bliskich przyjaciół na zwiedzanie ogromnego parku, który otacza jego piękną willę w Montmorency. Locus Solus – tak bowiem zwie się posiadłość – jest zacisznym schronieniem, gdzie Canterel lubi oddawać się w spokoju ducha swoim rozlicznym i owocnym pracom. W tej samotni jest wystarczająco daleko od zgiełku Paryża, a zarazem może w kwadrans znaleźć się w stolicy, kiedy jego badania wymagają pobytu w jakiejś specjalistycznej bibliotece lub gdy nadchodzi chwila ogłoszenia naukowemu światu na którymś z cieszących się niebywałym wzięciem odczytów kolejnej nadzwyczajnej rewelacji.
Canterel cały prawie rok spędza właśnie w Locus Solus otoczony uczniami, którzy pełni namiętnego podziwu dla jego niekończących się odkryć, z fanatycznym oddaniem pomagają mu w jego dziele. W kilku pomieszczeniach willi zostały luksusowo urządzone wzorowe laboratoria, o które mają staranie liczni pomocnicy, mistrz zaś całe swoje życie poświęca nauce, likwidując w zarodku, dzięki swej ogromnej fortunie wolnego od obciążeń rodzinnych kawalera, wszelkie trudności natury materialnej wynikłe w trakcie jego zapamiętałej pracy, wskutek rozliczności celów, jakie przed sobą stawia.
Wybiła właśnie trzecia. Pogoda była przyjemna, a słońce jarzyło się na zupełnie niemal czystym niebie. Canterel przyjął nas w pobliżu willi, na powietrzu, pod starymi drzewami, w których cieniu porozstawiano dla wygody rozmaite wiklinowe fotele. Po nadejściu ostatniego z zaproszonych gości mistrz ruszył naprzód, wiodąc za sobą naszą posłuszną gromadkę. (…) Ciepły i przekonywający głos dodawał wiele powabu jego porywającej elokwencji, której urok i jasność czyniły zeń jednego z wirtuozów słowa.
Wędrowaliśmy chwilę aleją pnącą się stromo pod górę. (…) Ziemia w dole była przyozdobiona w najdziwaczniejszy sposób. Na dość rozległej przestrzeni porozsypywane były ludzkie zęby, o wielkiej rozmaitości kształtów i kolorów. Jedne olśniewającej wprost białości, kontrastowały z siekaczami palaczy tytoniu, które wnosiły pełną paletę barw brunatnokasztanowych. W tym przedziwnym asortymencie występowały także wszystkie żółcie, od najdelikatniejszych tonów słomkowych aż po najstraszliwsze odcienie rudości. Do tej bogatej polichromii wnosiły swój udział także zęby niebieskie, bledziutkie lub ciemniejsze, a uzupełniało ją mnóstwo czarnych oraz jasna lub krzykliwa czerwień rozlicznych skrwawionych korzeni. Kontury i proporcje różniły się nieskończenie – ogromne trzonowce i potworne kły sąsiadowały z ledwie dostrzegalnymi mlecznymi ząbkami. Gęsto rozbłyskiwały metaliczne lśnienia plomb i złotych koron.
Canterel, skinąwszy na nas, przesadził sznur, minął opustoszały pas i zbliżył się do napowietrznej machiny. Wszyscy podążyliśmy za nim, uważając, żeby nie poprzemieszczać rozsypanych zębów, których pozorny nieład był bez wątpienia wypracowanym rezultatem dogłębnych studiów. (…)
Na samym czubku aerostatu, nieobjęty siatką, która tworzyła w tym miejscu rodzaj płaskiej szyjki, znajdował się automatyczny aluminiowy wentyl, w nim zaś okrągły otwór z zawieradłem, sąsiadujący z małym chronometrem o widocznej od zewnątrz tarczy. Pod balonem pionowe sznurki stanowiące dolną część siatki uplecionej z cienkiego i lekkiego czerwonego jedwabiu przytrzymywały niczym gondolę, dzięki otworom wywierconym w jego prostym i niskim obrzeżu, podobny do odwróconej pokrywki okrągły aluminiowy dysk, który zawierał żółtą substancję w odcieniu ugru, pokrywającą cienką warstwą jego poziome dno. (…)
Ogromna igła magnetyczna, zdająca się pochodzić z jakiejś gigantycznej busoli, przecinała słup w połowie wysokości, wystając jednakowo z obu stron i dzięki swym własnościom magnetycznym służyła do utrzymywania podczas lotów napowietrznego instrumentu wciąż w takim samym położeniu względem stron świata. (…)
Sam mistrz wynalazł tę ugrową mieszankę, której unoszące wyziewy tworzyły się tylko wówczas, kiedy soczewka koncentrowała na niej światło promienistej gwiazdy. W ten sposób Canterel dysponował przyrządem, który z pomocą samego tylko słońca, mniej lub bardziej odsłoniętego, mógł dzięki wykorzystaniu każdego, przewidzianego na długo naprzód prądu powietrznego, przebyć ściśle określoną drogę.
Mistrz zaczął się wówczas zastanawiać, jakiego użyć tworzywa, aby mogło się zrodzić dzieło sztuki. Jedynie sporządzenie drobniutkiej mozaiki mogło jego zdaniem wymagać skomplikowanych i częstych wędrówek aparatu tam i z powrotem. Trzeba było wszakże, by różnokolorowe kawałeczki za sprawą jakiegoś nieciągłego magnetyzmu mogły być na przemian to przyciągane, to zwalniane przez dolną partię ubijaka. Ostatecznie Canterel postanowił wykorzystać pewne odkrycie, poczynione przezeń kilka lat wcześniej, które dawało dotychczas w praktyce znakomite wyniki.
Była to osobliwa metoda, pozwalająca zupełnie bezboleśnie usuwać zęby, bez użycia niebezpiecznych i szkodliwych środków znieczulających. W wyniku długotrwałych badań Canterel zdołał uzyskać dwa bardzo złożone metale, które w chwili wzajemnego zbliżenia wytwarzały nieodpartą i zupełnie specjalną siłę magnetyczną, działającą jedynie na wapń zębów ludzkich. (…) W chwili gdy wytworzyło się przyciąganie magnetyczne spowodowane zbliżeniem obu krążków, nadciągająca prędko chmura zakryła całą tarczę słoneczną, wywołując tym różne perturbacje w warstwach atmosferycznych, gdzie powstały nowe prądy powietrzne.
Soczewka powróciła szybko do pozycji działania.
Nadejście tej mglistej zasłony przewidział Canterel od samego początku i należycie wyregulował podłączenia w odpowiednim chronometrze”.
Raymond Roussel Locus solus (fragm., 1914), przeł. Anna Wolicka (1979)